Tekst ten będzie zawierał duże ilości spoilerów, także nieobeznanych w temacie bądź tych, którzy jeszcze nie grali – lojalnie ostrzegłem.
Gra. Historia. Postaci. Wybór. Te cztery słowa w dużej mierze określają, czym jest trylogia Mass Effect. Trzecia część teoretycznie jest zakończeniem historii Commandera Sheparda (tak, będę operował angielskimi nazwami). Dlaczego “teoretycznie”? O tym wspomnę później. Trzeba od czegoś zacząć…
Trylogie mają to do siebie, że bardzo często zawierają narodziny, życie, a na końcu śmierć bohatera. Przykładem takiej trylogii może być trzyczęściowa historia Neo w Matriksie. Od samego początku byliśmy (fani ME) świadomi tego, że historia Commandera Sheparda będzie podzielona na trzy części. Że Shepard może dokonać niemożliwego i w ostateczności poświęcić siebie samego dla dobra ludzkości.
Każdy fan ME przechodził grę według swojej wizji i przekonań, tworząc idealny obraz Pasterza, który jest w stanie ocalić galaktykę. Dzięki heroicznym wyczynom w pierwszej części udało się nam pokonać Sovereigna, mimo że czasem musieliśmy dokonać ciężkich wyborów. Zwykle starałem się w takich sytuacjach wybierać mniejsze zło. Mój Shepard nigdy nie był do końca Paragonem, ani też Renegatem. Cel uświęca środki i nie zawsze warto być chłopcem o złotym serduszku. Pomógł mi w dużej mierze Garrus Vakarian, który swoim postępowaniem i zachowaniem zachwycił mnie od początku. Mimo że nie może jeść tego samego jedzenia, co ludzie (i na odwrót), to jego chęci działania i powstrzymywania zła (choćby za wszelką cenę) sprawiły, że ten sarkastyczny Turian na stałe zapisał się na kartach historii pt. “Mój ulubiony bro w grze komputerowej”. I myślę, że nie tylko mi on przypadł do gustu.
W drugiej części przeżywamy własną śmierć. Jest to jeden z “ulubionych” zabiegów wykorzystywanych w sequelach do znanych gier, gdzie można rozwijać postać. Zmartwychwstanie albo amnezja. Mogliby się bardziej postarać…
W każdym razie, na początku solidnie obrywamy od statku Collectorów, nasza Normandy rozpada się na kawałki, a nam udaje się uratować większość załogi… Za to nasze szczątki spadają na pobliską planetę, aby w końcu spocząć na wieki… Ale nie. Nie dadzą nam spokoju, trzeba jakoś ciągnąć dalej serię z Shepardem. Na scenę wkracza (świetnie zagrany głosem przez Martina Sheena) Illusive Man. To chyba jeden z najbardziej stylowych i ciekawych czarnych charakterów stworzonych na potrzeby gier komputerowych. Jest chyba chłodniejszy od samego Sheparda, a jego wielkim marzeniem jest ujrzeć, jak rasa ludzka wyrasta na galaktyczną potęgę. Za wszelką cenę, rzecz jasna. Dlatego trzeba wskrzesić Commandera, bo ten bardzo by się przydał Cerberusowi, organizacji którą kieruje Illusive Man. Jako, że jesteśmy martwi, to nią mamy żadnego wpływu na to, co się z nami po śmierci dzieje. Pierwsze przebudzenie po dwóch latach i koszmarnie drogim procesie odbudowy nie należy do najciekawszych. Zostajemy ponownie uśpieni, by za jakiś czas obudzić się, bo pora uciekać z Projektu Lazarus, które jest pod wyjątkowo silnym oblężeniem. Później dowiadujemy się, że ludzie są porywani z kolonii w całej galaktyce przez Collectorów – rasę obcych zindoktrynowanych przez Reaperów. W jakim celu? Tego nie wiadomo. W międzyczasie musimy zdobyć ekipę, która jest chętna udać się na misję samobójczą i zniszczyć bazę Collectorów, która swoją drogą znajduje się w centrum galaktyki. Ale spoko – damy radę. Lub nie. Pod koniec, jeśli uda nam się zebrać odpowiednio silny zespół (w tym m. in. Garrusa i Tali z poprzedniej części), to mamy dość duże szanse, aby przeżyć tą cholerną misję. Jeśli uda nam się ocalić wszystkich, w tam własny tyłek, możemy grać dalej, aby wypełniać pominięte zadania poboczne oraz zaliczyć zakupione DLC. Fajnie.
W tym roku, po wielkich nadziejach, zapowiedziach i oczekiwaniach nadeszła część trzecia.
To miało być wielkie i epickie zakończenie trylogii. Z niesamowitymi zwrotami akcji, wzruszającymi momentami oraz kosmicznym rozmiarami zakończeniem, które mieliśmy zapamiętać do końca życia.
Zaczynamy na Ziemi. Jesteśmy udupieni z powodu, że w DLC do części drugiej – The Arrival – zniszczyliśmy Mass Relay, którego wybuch spowodował zniszczenie systemu planetarnego, zabijając przy tym setki tysięcy Batarianów. Zostaliśmy wyrzuceni ze służby, czekamy na swój proces… A tymczasem Reaperzy już atakują galaktykę i zbliżają się do Ziemi… Zanim nasza rozprawa na dobre się zaczyna, dostajemy informację, że baza na Księżycu zostaje obrócona w pył, a to oznacza…
Za oknem pojawia się Reaper, który swoim “czerwonym promieniem śmierci” dewastuje dziesiątki budynków i morduje setki ludzi. Wojna rozpoczęła się u nas…
Shepard wraz z kapitanem Davidem Andersonem muszą się dostać na pokład odebranej Cerberusowi Normandii, aby uciec z Ziemi i ubłagać Radę Cytadeli, aby ich rasy pomogły Ziemianom bronić swojej planety… Trochę to śmierdzi egoizmem, bo reszta ras też obrywa po dupie i musi się martwić o siebie. Ale to nasz Shepard sprawi, że zjednoczy galaktykę. To nasz Shepard sprawi, że rasy, które są w konfliktach od lat, staną razem, ramię w ramię i skopią dupę syntetycznemu ścierwu, które zbiera żniwa co 50 tysięcy lat. To nasz Shepard stanie sam na sam, twarzą w twarz z jednym z nich i dzięki pomocy sprzymierzeńców walących na całego ze wszystkich luf pokona jednego z Reaperów. W końcu, gdy uda nam się zebrać wystarczającą ilość pomocy z całej galaktyki, ruszamy w stronę Ziemi, w okolice której w między czasie przeniesiona została Cytadela. Ale to nam się udało zbudować broń, która z połączeniu z Cytadelą, będzie w stanie zakończyć żywot Reaperów i sprowadzić spokój na Drogę Mleczną. I wiemy, że nawet jeśli się nam nie uda, to i tak możemy być pewni, że udało się nam dokonać niemożliwego – zjednoczyć wszystkich, całą różnorodność poglądów, moralności, ras i planet w jedność, która jest w stanie zmienić oblicze tego świata na zawsze. I to wszystko dzięki nam…
Dostajemy się na powierzchnię Ziemi, aby stamtąd zostać przeniesionymi na zamkniętą Cytadelę i uruchomić najstraszniejszą – bo nigdy nie sprawdzoną – broń jaką widział wszechświat.
Dziwnym trafem miejsce “promienia przenoszącego” jest w Londynie. Widać Reaperzy lubią operować według czasu GMT.
Przebijamy się przez zrujnowane ulice. Garrus I James i mego boku dzielnie prują do wszystkiego co się rusza i ma zamiar pozbawić nas życia. Shepard się również nie opieprza – jako vanguard szarżuje na przeciwników i częstuje ich ogniem ze swojego shotguna. Akcja, akcja i jeszcze raz akcja. W końcu, po pokonaniu kolejnego Reapera, udaje się nam dotrzeć do łysego pola wiodącego do promienia.
To jest to, pora na ostatni atak, nikt nie odpuszcza, komu się uda dotrzeć do Cytadeli, ma za zadanie odnaleźć miejsce, z którego może odpalić Crucible połączonego z Cytadelą.
Shepard biegnie co sił, ale tuż za promieniem ląduje… nasz główny przeciwnik z części drugiej, którego mieliśmy tylko okazję poznać, przez zindoktrynowane armie mięsa armatniego. Przed państwem sam Harbinger – największy i najstarszy Reaper, jakiegokolwiek mieliśmy okazję widzieć. Pomijam to, że Harbinger jest bardzo zainteresowanym samym Shepardem, jako niezwykle silną jednostką.
Harbinger odpala swój “czerwony promień śmierci”. Giną żołnierze wokół nas… Nam się udaje jakoś uciec przed niechybną śmiercią, biegniemy, unikamy… Kiedy nagle… Promień dopada nas…
Białe światło. Nie żyjemy? Co się z nami dzieje? Koszmarny ból. Hałas ustał. Na naszym ciele trzymają się resztki pancerza. Musieliśmy oberwać naprawdę mocno. Krwawimy z wielu miejsc, ale nic to – nie takie momenty udało się przeżyć… Świat wiruje. Śmierć… Wokół nas setki ciał… Niektórzy umierają pod naszymi stopami… Dla nich ten koszmar się skończył… A przed nami… 20 metrów niesamowicie bolesnego spaceru. Jakimś cudem przeżyliśmy atak i musimy się dostać do białego promienia… Uda nam się… Jeśli się nie wykrwawimy przedwcześnie… Nogi zatopione w ołowiu zmuszamy do poruszania się. Mamy ze sobą tylko pistolet… Po drodze wyskakuje kilku drobnych przeciwników, zapewne po to aby nie zanudzić gracza na śmierć.
Udaje się nam dostać na górę, jesteśmy na Cytadeli. Po chwili Anderson mówi przez radio, że poszedł za Shepardem, a mimo wszystko udaje mu się go wyprzedzić, dzięki czemu to on pojawia się przed konsolą do odpalenia Cytadeli. Dziwnie się porusza… Ktoś nad nim przejął władzę i nie może się poruszyć. Po chwili na scenę wkracza… A jakże by inaczej – sam Illusive Man! Napięcie sięga zenitu, on chce udupić nasz plan!
On chce, abyśmy kontrolowali Reaperów. Tymczasem on nie może kontrolować samego siebie – został zindoktrynowany przez… No właśnie. Strzela sobie w łeb, bo już na niego za późno. W międzyczasie postrzelony w brzuch Anderson pada na podłogę. Shepard resztką sił dopada konsoli i otwiera Cytadelę… To już koniec. Siada obok Andersona, który mówi, że jest dumny z Sheparda… Umiera, albo traci przytomność, tego nie wiemy. Shepard zostaje sam i dostaje komunikat od…admirała Hacketta. Crucible nie odpala… Shepard nie widząc już na oczy próbuje dotrzeć do konsoli i coś wcisnąć… Pada na twarz i…
Trafia do nieba.
Zostaje magicznym sposobem przeniesiony piętro wyżej. Tuż pod samego Crucible. Tam trafia na…
Catalysta. Magicznego bożego chłopca – hologram. Dostajemy informację, że mamy do wyboru trzy opcje!
Możemy przejąć kontrolę nad Reaperami (Illusive Man miał rację!), zniszczyć całe syntetyczne życie w galaktyce (nawet pomimo tego, że Shepard sam po części ma syntetyczne części), albo – ostatecznie – połączyć życie organiczne z syntetycznym i wprowadzić całą galaktykę na nową drogę ewolucji.
Sorry, but – fuck that.
Mój Shepard dzielnie postanowił rozpieprzyć całe syntetyczne życie w galaktyce. Że pokój nie wytrwa? Damy radę. Pierwszy raz od milionów lat nam się uda, więc to my stworzymy historię…
Kilka wybuchów później otrzymujemy – Sheparda ginącego w wybuchu, kosmiczny wybuch w wykonaniu Crucible, przekazanie tejże energii do każdego Mass Relay w galaktyce, przez co one same wybuchają, a następnie Joker próbuje uciec przed czerwonym wybuchem, bez powodzenia. Ląduje na jakiejś zielonej planecie i wychodzi z dwoma członkami naszej załogi. W moim wypadku Tali (którą pokochałem w drugiej części ME) oraz Javik. Jeszcze tylko krótki urywek, jak leżący gdzieś w gruzach Shepard łapie oddech… To w końcu umarł, czy nie?
Napisy końcowe. “Epilog” w postaci dziadka z głosem Buzza Aldrina i jego wnuka, pytającego o więcej opowieści na temat Sheparda. Następnie komunikat o tym, że możemy powiększać legendę Sheparda przez zakup DLC lub grać od nowa.
FIN.
I wiecie co? Przez dwa dni byłem struty tym zakończeniem. Najbardziej nielogicznym, pełnym błędów i dziur zakończeniem jakie chyba miałem okazję spotkać w całym swoi życiu. Dobrze wiecie, że uwielbiam się angażować emocjonalnie w dobrze napisane historie. Historia trylogii Mass Effect wciągnęła mnie bez reszty od samego początku. Jest to niesamowita opowieść, z genialnie pokazanymi postaciami i momentami, które na dłuuuugo zapadną mi w pamięć – na przykład scena jak Shepard i Garrus robią wypad na pewne miejsce w Cytadeli, na które nie można się dostać z powodu 137 regulacji i przepisów. Kogo to obchodzi, kiedy trwa wojna, trzeba jakoś odreagować… A pewien moment z Tali tak mi złamał serce, że musiałem wczytać ponownie grę, grając misję od nowa, bo nie mogłem wytrzymać z powodu… No, domyślcie się.
Bioware obiecało nam, że nie dostaniemy zakończenia w stylu wyboru między A, B i C… A tak właśnie się stało. I jedyną różnicą między nimi są właściwie kolory wybuchów.
Fani na całym Świecie są oburzeni postępowaniem BW. Zostaliśmy zwyczajnie przez nich naciągnięci i okłamani, bo oczekiwaliśmy zakończeń zdecydowanie różnych, zależnych od tego jakie decyzje podjęliśmy przez TRZY gry. Pod koniec cały wysiłek włożony w postępowanie według naszego sumienia, poznawanie wszystkich postaci i zaznajamianie się z całym światem Mass Effecta zwyczajnie poszło w piach, bo niezależnie od tego co zrobiliśmy i tak do wyboru dostaniemy te same, niemal identyczne zakończenia.
Internet w ciągu tygodnia od wydania Mass Effecta 3 wręcz się zagotował, nie powiem – mnie też to poruszyło, bo oczekiwałem czegoś więcej, jakiegoś wyjaśnienia o co chodzi, a nie pozostawienia większej ilości pytań.
Skoro wszystkie Mass Relays trafił szlag, to co będzie z całą galaktyczną siłą skupioną wokół Ziemi? Jak wrócą na swoje planety macierzyste? Czy nie pozdychają z głodu?
To naprawdę małe pytania, przy niektórych większych dziurach w historii w trzeciej części.
Teraz ludzie oczekują – i mają prawo – żeby Bioware to wszystko naprawili. Dostaliśmy niedokończony produkt. Albo specjalnie zubożony, aby wytworzyć większe zamieszanie (na temat reakcji fanów na zakończenia wypowiadał się między innymi Forbes albo CNN lub BBC) a potem upchnąć prawdziwe zakończenie jako DLC za jakieś 10 euro. A Bioware chowa łeb w piasek udając, że nic się nie stało, tak miało być, zakończenie miało wywołać pełno spekulacji. Fanów trafił szlag. Nie chcemy spekulacji. Chcemy odpowiedzi. Nie chodzi o to, że chcemy DOBRE ZAKOŃCZENIE. Nie, my chcemy wyjaśnienia, nawet jeśli całą galaktykę ma trafić szlag. Chcemy faktycznie różnych szesnastu zakończeń. A nie zakończeń polegających na wybraniu koloru wybuchu. Chcemy zakończeń, które są różne ze względu na wybory podejmowane czasem i przez setkę godzin.
Na początku wspomniałem o Matriksie. Ludzie wieszali psy na autorach, że zakończyli trzecią część nie odpowiadając na podstawowe pytania (co się stanie z ludźmi, którzy przeżyli w Zionie itp).
To samo zdarzyło się w Mass Effect 3. Bioware dało dupy na całej linii i za to zostanie zapamiętane. Nie za to jak wspaniałą ta trylogia była. Tylko za to, że zakończyli ją w najbardziej prymitywny i nieprzemyślany sposób.
Tak BTW to nie podoba mi się reakcja branżowych stron na temat gier. Oni nam mówią, że źle odbieramy zakończenie. Że nie MAMY PRAWA, aby się oburzać z powodu zakończenia, bo według nich (tzn. żurnalistów) jest wspaniałe i w ogóle gra zasługuje na 11/10. Faktycznie, zasługuje na 10/10, ale ostatnie 15 minut rujnuje całość w okrutny sposób, robiąc z graczy idiotów. Jakim kurwa prawem pismaki mają prawo nam mówić, co mamy czuć? Czy właśnie nie tak działa kapitalizm? Skoro się nam coś nie podoba i żądamy zmian, to twórca danego produktu powinien się dostosować? Powinien. Ale nie w branży gier, gdzie dla wydawców liczą się dobre oceny w wykupionych czasopismach, na stronach zliczających średnie gier (minimum 90%, minimum!), sprzedaż z dnia pierwszego i potężna kampania reklamowa. Później ludzie mogą sobie narzekać, ale to że zarobili grubą kasę, liczy się najbardziej. A że ludzie potem będą BŁAGAĆ o DLC z lepszym zakończeniem? No to chyba spełnił się mokry sen jakiegoś marketingowca, musiał dostać niezłą premię za ten pomysł.
To nie jest fair wobec nas. Wobec graczy.
Co to za przemysł, który celowo zubaża swój produkt, aby osiągnąć lepszy zysk? To smutne w jakim kierunku zmierza branża gier… Od dawna mówiono, że DLC to problem dla konsumentów. Ale my też jesteśmy idiotami. Zgadzamy się na takie praktyki, a potem otrzymujemy gorszy produkt pierwszego dnia, do którego można od razu zakupić pakiet DLC za 10 euro… Mimo, że za grę zapłaciliśmy już spore pieniądze…
To smutne…